Marcowy poranek 2018 roku w Łodzi był chłodny, pogoda nie rozpieszczała, ale podróż do Sądu Apelacyjnego w Łodzi okazała się jednak jedną z najlepszych moich wypraw, a już na pewno najlepszą dla mojego klienta, który po ośmiu latach walki w końcu zamknął długoletni spór z pewną instytucją powołaną do przekazywania środków unijnych. Koniec walki o dotację, bo to o nią chodziło, był jednak nad wyraz satysfakcjonujący, bo oto po ośmiu latach sporu udało nam się wywalczyć należną klientowi dotację i drugie tyle odsetek. Prawie dwumilionowe roszczenie, stanowiące jedną z największych kwot zasądzonych na rzecz beneficjenta od instytucji w ostatnich latach zostało wyrwane po zaciekłej walce, w której trzeba było przejść przez sądy wszystkich instancji, a nawet przez Sąd Najwyższy, aby ostatecznie osiągnąć cel.
Na ring!
Sam spór był niezwykle ciekawy. Dość powiedzieć, że w jego toku instytucja podnosiła po kolei wszystkie możliwe zarzuty i wątki związane z realizacją unijnych projektów – zaczynając od braku innowacyjności zakupionych maszyn, przez nieprawidłowości w zamówieniach, po nieosiągnięcie wskaźników czy powiązania przedsiębiorstw. Jak się okazało wszystkie te argumenty nie znalazły uznania w oczach sądów. Nie byłoby jednak tego wszystkiego gdyby nie zdeterminowany klient gotowy walczyć o swoje do samego końca.
Klient, kiedy zbliżała się już końcowa faza sporu przed I instancją, postanowił skontaktować się właśnie ze mną i to, co ciekawe, właśnie po lekturze mojego bloga, a ja oczywiście podniosłem rękawicę.
Prowadzenie sporów sądowych to oczywiście bardzo ciekawe zajęcie dla prawników, jednak to co jest najważniejsze nie tylko w tym, ale też w innych sporach to właśnie wiara klienta i przekonanie o słuszności swoich racji. W tym przypadku moim klientem był przedsiębiorca, dla którego sama dotacja i projekt z nią związany był najważniejszym przedsięwzięciem w jego karierze, tym większa chwała dla niego, że przez lata procesu sądowego nie ugiął się i nie przestał wierzyć w wygraną.
Studium jednego przypadku
W jednym sporze o dotację skupiła się jak w soczewce cała masa wątpliwych prawnie decyzji organów, zbędnego zacietrzewienia i uporu, a na koniec braku dbałości o interes publiczny, nawet gdy widmo porażki w zasadzie nie tyle zaglądało przez okno, co zasiadało do stołu. Sam spór dotyczył kwoty dotacji, która nie została wypłacona klientowi zgodnie z umową o dofinansowanie, przy czym w tym konkretnym przypadku dotacja miała być wypłacona jednorazowo w formie płatności końcowej po zakończeniu projektu. Projekt polegający na wzroście innowacyjności przedsiębiorstwa m.in. przez zakup innowacyjnych maszyn, został ukończony przez beneficjenta. Gdy jednak przyszło do realizacji dofinansowania, okazało się, że urząd dotacji wypłacić nie zamierza. I tutaj zaczyna się ciekawa historia, w której wielu beneficjentów może też zapewne zobaczyć kawałek swojego doświadczenia. Urząd odmawiając wypłaty dotacji zarzucił w pierwszej kolejności, że zakupione maszyny nie były innowacyjne, ponieważ jedna z nich nie była maszyną nową. Drugi z zarzutów dotyczył nieprawidłowości przy ich zakupie
Pozew na stole
Beneficjent nie zgadzał się z tymi zarzutami, nie mógł jednak w żaden sposób zmusić urzędu do wypłaty dofinansowania. Dlatego po nic nie wnoszącej dyskusji, zdecydował się pozwać urząd o wypłatę należnego dofinansowania. W toku procesu przed sądem okręgowym, po przeprowadzeniu szeregu dowodów, w tym trzech (!) opinii biegłych, gdy okazało się, że pierwotne zarzuty urzędu mogą nie znaleźć uznania, ten zaczął poszukiwać innych zarzutów uzasadniających odmowę wypłaty dotacji. Urząd twierdził np., że przedsiębiorca dodatkowo nie zrealizował wskaźników rezultatu (przy czym zarzut ów był o tyle ciekawy, że wskaźniki te przedsiębiorca miał osiągnąć już po wypłacie dotacji w tzw. okresie trwałości, a siłą rzeczy brak wypłaty dotacji mu to uniemożliwił), był najprawdopodobniej przedsiębiorcą powiązanym, a w ogóle to nigdy nie powinien był otrzymać żadnego dofinansowania, gdyż nie spełniał kryteriów wyboru projektów.
W toku procesu dochodziło do różnego rodzaju absurdów – np. po pięciu latach procesu urząd przedstawił nowe karty oceny projektu, w których nowi eksperci przyznali projektowi beneficjenta mniejszą liczbę punktów. Problem polegał jednak na tym, że ocena tych „nowych” ekspertów została niemal żywcem skopiowana z oceny poprzednich – łącznie z błędami ortograficznymi. Innym ciekawym zjawiskiem było powołanie tuż przed zakończeniem procesu opinii prywatnej (pochodzącej z jednej z uczelni dosyć obficie korzystającej z dofinansowań z urzędu), która miała podważać tezy wynikające z trzech innych przeprowadzonych wcześniej w procesie opinii biegłych sądowych.
Powiązanie celu publicznego i prywatnego - współodpowiedzialność urzędu
Po pięcioletnim procesie sąd I instancji oddalił roszczenie beneficjenta (koncentrując się wokół jednego z zarzutów, które urząd przedstawił na ostatnim etapie procesu tj. niespełnianiu kryteriów wyboru projektów), ten jednak nie poddał się i przy pomocy niżej podpisanego w apelacji odwrócił niekorzystne rozstrzygnięcie. Sąd Apelacyjny w Łodzi najpierw raz, a potem drugi raz (po uchyleniu pierwszego wyroku przez Sąd Najwyższy) potwierdził, że przedsiębiorca miał rację, a wszystkie zarzuty urzędu były nieuzasadnione.
Co istotne w całej tej sytuacji to fakt, że Sąd Apelacyjny słusznie wskazał, że urząd udzielając dofinansowania bierze współodpowiedzialność za realizowany projekt i nie może w sposób dowolny następnie podważać własnych ocen czy informacji. Dlatego np. sąd uznał, że pozytywna ocena projektu była wiążąca również dla samego urzędu i ten ostatni nie może jej podważać na etapie realizacji umowy.
Sąd podkreślił też, że urząd powinien brać pełną odpowiedzialność za swoje działania i zaniechania jak np. nieprzekazanie istotnych informacji o sposobie realizowania projektu w tym dokonywaniu zakupów, przyczynienie się do nieosiągnięcia wskaźników projektu, czy wzajemnie sprzeczne i niekonsekwentne informacje co do sposobu wypłaty środków.
Walka o dotację do samego końca
Sąd Apelacyjny potwierdził też, że pogląd Sądu Najwyższego, o którym pisałem już kilkukrotnie, iż oceniając realizację umów o dofinansowanie, nie sposób tracić z pola widzenia celu projektów unijnych (wspólnego zarówno dla strony publicznej jak i prywatnej), a także pomijać prawidłowo zrealizowanej części projektu, ma pełne zastosowanie w tego typu sprawach.
Urzędnicy w końcu wywiesili białą flagę i zapłacili (po małych przygodach) całą kwotę. Jak pokazuje ta sprawa, nie warto poddawać się do samego końca. Bardziej zdeterminowani beneficjenci mogą dochodzić należnych środków przez lata, a na koniec tego procesu podmiot z sektora publicznego może zostać zobowiązany nie tylko do zwrotu środków, ale również zwrotu odsetek czy nawet utraconych korzyści. Te dodatkowe obciążenia finansowe wygenerowane dla sektora publicznego mogą następnie wrócić rykoszetem do decydenta, który daną decyzję czy oświadczenie podpisał w postaci wszczęcia postępowania dotyczącego naruszenia dyscypliny finansów publicznych czy nawet podejrzenia popełnienia przestępstwa. Przeświadczenie zatem o bezpieczeństwie sygnatariuszy lakonicznych oświadczeń i decyzji, których jedynym uzasadnieniem jest potrzeba ochrony środków publicznych, może okazać się złudne.